Wprowadzenie do modlitwy na sobotę, 15 lipca

Tekst: Mt 10, 24 – 33

Prośba: o bezgraniczną ufność Miłosiernemu Bogu.

1.   Być jak nasz Pan. Czy to mało? Od tego rozpoczyna dzisiaj Jezus. To bardzo wiele, bo gdybyśmy mieli świadomość, że jeszcze nie dorośliśmy do tego, to pewnie nie byłoby to dalekie od prawdy. Ale to nie ma być powodem do smutku, gdyż życie to nie zawody ani konkurs. Być jak Pan oznacza iść krok w krok za Nim. Nic więcej. I aż tyle. Jezus mówi, że to rodzi pewne konsekwencje. Robiąc jak nasz Pan, będziemy traktowani jak nasz Pan. A nasz Pan na ziemi nie miał udanego życia, pełnego sukcesów. Bo żadnym sukcesem było rozmnożenie chlebów czy inne cuda, skoro ludzie nie tylko nie zrozumieli, o co Jezusowi chodzi, to jeszcze w tydzień po: Hosanna, krzyczeli: Ukrzyżuj! Nie zastanawiaj się dzisiaj na modlitwie, czy wiele rozumiesz z tego. Nie da się zrozumieć wszystkich kwestii miłości. Czy idziesz za Nim, pomimo konsekwencji?

2.   Konsekwencje mogą być przykre, ale Jezus mówi, by się nie bać ludzi. A potem mówi o przejrzystości i byciu klarownym w życiu. Bo skoro nie mamy się bać ludzi, to mamy być prawdziwi i szczerzy. To nie oznacza dowalać każdemu w stylu: „ja ci teraz powiem prawdę” (bo prawdą bez miłości można zabić). Chodzi o to, że nie próbujemy być koniunkturalni, jak chorągiewka na wietrze, dostosowujący się do mody lub postawy, żeby wszystkich zadowolić. A wcale nie jest łatwo nie bać się tych, którzy zabijają ciało, bo to ciało nas boli, ciało cierpi, a bardzo nie chcemy, żeby cierpiało. A dusza? Najbardziej cierpi, kiedy trawi ją grzech, ale przecież tyle ich popełniamy i jakoś żyjemy… Czy masz tego świadomość? Czego lub kogo bardziej się boisz?

3.   Jest ktoś, kogo mamy się bać i to pomimo tego, że Jezus wielokrotnie w Ewangelii mówi: „Nie bójcie się”. Mamy się bać zatracenia w piekle. Jakby chciał powiedzieć, że zbawienie nie przychodzi „z automatu” i że w sumie nie ma się czego bać, że zasadniczo do nieba nie jest trudno się dostać. Te słowa wcale nie mają takiej wymowy, podobnie jak te o wąskiej drodze i ciasnej furtce, którą jedynie można wejść do Królestwa niebieskiego. Lecz nie chodzi Jezusowi o straszenie kogokolwiek. Chodzi mu o to, że gdyby to wejście do nieba było takie w zasadzie pewne, to nie potrzebne byłoby zaufanie Jemu. Bo skoro jest pewne, to nie muszę się bać o to. A kiedy coś nie jest pewne, na dodatek kiedy nie widzę specjalnych zasług z mojej strony (wszak na zbawienie nie można sobie zapracować), to mogę tylko zaufać nieskończonemu Miłosierdziu Boga. Wręcz rzucić się w to Miłosierdzie, bo właśnie nic nie jest pewne, nic przesądzone, jesteśmy w drodze. Więc mamy się bać i jednocześnie… nie bać się. A w zasadzie nie bój się… bać. Mamy się bać i ufać. Bezgranicznie. O tę ufność tutaj najbardziej chodzi. Bo nawet włosy są policzone…